MOTYWATOR, CZYLI JAK WZIĄĆ SIĘ DO ROBOTY

Niniejszy artykuł pierwotnie ukazał się w kwietniu 2011 roku w trzecim numerze magazynu Masz Wybór.

Jeśli po zadaniu sobie tego pytania masz czyste sumienie, to znaczy, że możesz spokojnie ominąć ten artykuł. Jeśli natomiast zapadła niezręczna cisza…

No właśnie. Stało się nagle jakoś wyjątkowo cicho…

Wszystko zaczyna się bardzo pięknie. Budzimy się pewnego słonecznego poranka z głową kipiącą pomysłami na fantastyczną grę czy powieść. Widzimy ją oczami wyobraźni klarowną, niemal w całości ukształtowaną. Jest wspaniała, niezwykła, wręcz epicka!

Ta bajka może skończyć się happy endem – zasiadamy do pisania, przelewamy myśli na papier czy monitor komputera, jesteśmy usatysfakcjonowani rosnącymi dorodnie owocami naszej pracy, co motywuje nas do jeszcze większego wysiłku – i tym oto sposobem, po tygodniu bądź dwóch, nasze dzieło jest gotowe. Dokładnie takie, jak je sobie wyobrażaliśmy. Wygłodniali paragrafów gracze i czytelnicy padają na kolana i są dozgonnie wdzięczni za tak niesamowite przeżycia, kobiety wiją się… OK, zagalopowałem się nieco, ale prawda, że brzmi to kusząco?

Niestety takie rzeczy dzieją się tylko w bajkach, salonach Ery i w domu KrowaQ. My natomiast jesteśmy pesymistami (lub ewentualnie umiarkowanymi realistami ze skłonnościami pesymistycznymi) i po dwóch dniach opuściła nas wena. Niby wiemy, co napisać, ale nie bardzo wiemy jak… A właściwie to może lepiej zagrać sobie na komputerze, wbić kolejny level w WoW>ie albo obejrzeć kolejny odcinek Mody na sukces>.

Początki rzeczywiście są obiecujące, ale po drodze do celu czeka nas masa przeszkód w postaci braku czasu, braku chęci, usprawiedliwiania swojego lenistwa, pięknej pogody na spacer i kusząco powiewającej na wietrze firanki (zadziwiające jak interesujące potrafią być rzeczy, na które normalnie nie zwrócilibyśmy uwagi, kiedy musimy zrobić coś, czego nam się nie chce).

Tak, nasz przeciwnik jest silny, przebiegły i nie cofnie się przed niczym byle tylko przeszkodzić nam w osiągnięciu celu i zaprzepaścić nasze marzenia o ukazaniu się epickiej przygody. Jest w stanie nawet zmusić nas do obejrzenia kolejnego debilnego filmiku z wypadkami na You Tube czy czytania miłosnej historii Nergala i Dody na Pudelku. Owszem, nasz przeciwnik jest również okrutny.

Cóż, jeśli spodziewacie się, że wyjawię jakieś cudowne metody superszybkiego pisania czy motywowania rodem z kaset Amwaya lub niezwykłe preparaty ze sproszkowanego prącia barana sprowadzane z Dalekiego Wschodu, to muszę Was rozczarować.

Odpowiedź na dręczące nas pytanie jest zadziwiająco prosta i oczywista. Jak powiedzieliby koledzy z pobliskiej siłowni: trza napier…!!! Ekhm, to znaczy trzeba ruszyć cztery litery i wziąć się do roboty! Oczywiście, można czekać na przypływ chęci, na to, że wena sama nas dopadnie i niesieni jej skrzydłami zasiądziemy do pisania, ale jak pisał Terry Pratchett – wena to takie malutkie cząsteczki mknące przez świat i od czasu do czasu wpadające na nieświadomego człowieka, który nagle doznaje olśnienia. Problem w tym, że te cząsteczki są naprawdę bardzo małe, więc prawdopodobieństwo oberwania takową jest znikome (a tak swoją drogą Terry Pratchet musiał chyba oberwać jakąś ławicą cząsteczek weny…).

Czy Arnold osiągnąłby 55 centymetrów w bicepsie, gdyby całymi dniami siedział przed telewizorem? Czy Dave Gahan nagrałby solową płytę, gdyby dalej ćpał gdzieś w kącie? Czy Joe Dever napisałby sagę o Samotnym Wilku, gdyby… No nie wiem, co mógłby robić, ale to nieistotne. Istotne jest to, że tego nie robił, tylko wziął się do roboty i wkładając w to zarówno zapał, jak i ciężką pracę, napisał tę sagę. Więc jeśli chcemy, aby nasze dzieło powstało nieco wcześniej niż za kilka lat (jeśli w ogóle), to musimy naszej wenie nieco pomóc.

Na szczęście my nie chcemy wcale być mistrzami kulturystyki, więc nie musimy wyrzekać się wszystkiego na rzecz targania ton żelastwa. Nam wystarczy poświęcić pół godziny dziennie (na początek) na rzecz pisania. Chyba nie jest ciężko zrezygnować z kilku minut spędzonych przy komputerze czy przed telewizorem? Te kilka minut nic nie wnosi do naszego życia, a gdy przez ten czas coś napiszemy, poczujemy się dużo lepiej. Poczujemy, że coś tworzymy. Coś, co zostawi po nas jakiś ślad.

Czas na nieco matematyki. Powiedzmy, że zaplanowaliśmy sobie niewielki projekt na 200 paragrafów. Wyznaczmy sobie dzienne minimum na trzy paragrafy (jesteśmy w stanie napisać tyle w pół godziny). Już po dwóch miesiącach możemy się cieszyć ukończonym dziełem, a co ważniejsze, możemy uradować naszą paragrafową brać nową porcją paragrafowej rozrywki.

Prawda, że brzmi zachęcająco? I to przy założeniu, że napiszemy TYLKO 3 paragrafy dziennie. Daję jednak głowę, że zasiadając do pisania zatoniemy w naszym świecie na tyle, że na trzech paragrafach się nie skończy. Bo kiedy już wsiąkniemy w klimat, jesteśmy w stanie pisać do upadłego – kilka, kilkanaście stron. A jeśli nie – trudno. Zdarza się gorszy dzień. I tak jesteśmy trzy paragrafy do przodu, a jeśli nie do końca jesteśmy z nich zadowoleni zawsze można je poprawić. Ważne, żeby był progres. Najlepsze jest jednak to, że nie trzeba przy tym nie wiadomo jak wielkiego nakłady pracy czy siły. Trzeba tylko być konsekwentnym w działaniu, mieć jasno wyznaczony cel i dążyć do jego realizacji.

I najważniejsze: musimy być w porządku wobec siebie. Bo gdy oszukujemy samych siebie, nie ma sensu poświęcać czasu na pisanie czegokolwiek. Gwarantuję, że z takim podejściem, usprawiedliwianiem się, oszukiwaniem, nie napiszemy nic, a nasze próby płodzenia tego fantastycznego, epickiego dzieła skończą się na wrzuceniu pokreślonej kartki do szuflady lub śmietnika.

Michał „Recoil” Rosiński

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

O książkach, w których Ty jesteś bohaterem