Już ponad cztery lata minęły od opublikowania w sieci Sufferrosy – największego w historii niezależnego filmu interaktywnego. Stworzony przez Kissinger Twins, artystyczno-życiowy duet Dawida Marcinkowskiego i Kasi Kifert reprezentant gatunku neo-noir nie bał się poruszać ambitnych tematów, swym głównym motywem czyniąc charakteryzujący współczesną kulturę chorobliwy kult młodości. W realizacji filmu udział wzięli znani polscy aktorzy, jak Ryszard Ronczewski i Beata Tyszkiewicz. Dzieło doceniono nie tylko w Polsce (porwało ono również naszą redakcję), ale i za granicą, obsypując go całym szeregiem prestiżowych nagród.
Podobny los spotkał inne interaktywne filmy, jakie para Polaków zdążyła popełnić od czasu premiery Sufferrosy. Żaden z nich nie jest pełnometrażowy, żaden nie narobił wokół siebie takiego szumu, każdy został jednak dostrzeżony, a nierzadko również nagrodzony (wystarczy wspomnieć o prestiżowych nagrodach Webby dla The Trip oraz Forget Me Not). Jakie to filmy i jakie są ich wspólne mianowniki? Przekonamy się o tym w ramach czterech minirecenzji.
Najbardziej koszmarna wizja Edwarda Snowdena stała się rzeczywistością: ujawnienie przez niego faktu cybernetycznej inwigilacji całej ludzkości przez rząd USA szybko rozeszło się po kościach. Zamiast bezprecedensowej rewolucji w ludzkiej świadomości dotyczącej roli instytucji państwa we współczesnym świecie i masowego dostrzeżenia fałszywości dychotomii wolność-bezpieczeństwo, w najlepszym wypadku ujrzeliśmy potwierdzenie się podejrzeń osób już myślących, w najgorszym i najczęstszym – nienaruszoną apatię głupców. A wszystko to przewidział Jack Torrance.
Nie, nie bohater Lśnienia Stephena Kinga, lecz kryjący się pod tym imieniem, napotkany przez artystyczny duet osiemdziesięcioletni mężczyzna. Opowiedział on im historię swego życia, której najbardziej niewiarygodnym elementem było nakręcenie na zlecenie rządu USA fałszywego materiału z lądowania na Księżycu. Szokujące zeznania Snowdena ujrzały światło dzienne już w momencie, gdy Kissinger Twins pracowało nad zainspirowanym niezapomnianym spotkaniem filmem, z niepokojącą trafnością uzupełniając jego przekaz.
The Trip opisywane jest przez twórców jako połączenie krótkiego filmu kinowego, internetowego filmu interaktywnego, koncepcyjnego albumu muzycznego i albumu zdjęć wielkoformatowych. Do tej pełnej nieuniknionych powtórzeń językowych listy od siebie dodałbym jeszcze opowiadanie, jako że narracja prowadzona jest poprzez słowo pisane. Historię Jacka Torrance’a poznajemy za pośrednictwem kolejnych scen, w których nasz udział ogranicza się do poruszania kursorem w celu przywołania na ekran kolejnych porcji tekstu. Zmieniać możemy za to kolejność, w jakiej poznamy części opowieści – jako, że monologu mężczyzny wysłuchujemy podczas wspólnej podróży przez polinezyjską wyspę Tutuila, jej mapa z wyznaczonymi przystankami służy za pomysłowy spis treści. Jak to jednak z fabularnymi tekstami bywa, inny od linearnego porządek odbioru historii nie ma zbyt wiele sensu.
Interaktywność nie odgrywa zatem roli kluczowej, stanowi raczej element ułatwiający zanurzenie się w wykreowany na drodze transmedialnej narracji świat. A jest tu się w co zanurzać! Zmieniające się za każdym razem materiały filmowe zgrywają się idealnie z oprawą muzyczną autorstwa nie pierwszy już raz współpracującego z bliźniętami Kissinger Andrzeja Smolika. Tajemniczemu, podniosłemu wstępowi towarzyszą zatem odpowiednio nastrojowe pociągnięcia smyczków, by potem dostosowywać się do zmian emocji towarzyszących narratorowi weselszymi, ciepłymi brzmieniami gitary i instrumentów perkusyjnych czy melancholijnym kobiecym śpiewem. Traktowany samodzielnie soundtrack niewątpliwie godny jest uwagi. Nową jakość zyskuje jednak odbierany w połączeniu z materiałami filmowymi, wprawnie zgranymi z tokiem narracji (mamy tu zarówno istotne wydarzenia lat 60., z lądowaniem na Księżycu na czele, jak i np. widoki tropikalnej wyspy, azylu Torrance’a).
Chciałoby się, by The Trip było czymś więcej, niż jest – nie potrzeba już wszak żadnych dowodów, by stwierdzić, że Kissinger Twins są mistrzami nie tylko krótkiej formy. Rolę tego, czym jest – ciekawego eksperymentu w zakresie transmedialnej narracji i zaczynu do indywidualnych rozważań na temat technologii i związanej z nią kontroli nad społeczeństwem – spełnia jednak bez zarzutu.
Ocena: 8/10
Stworzone we współpracy z firmą Unit9 Forget Me Not reprezentuje formę, w pracy z którą Dawidowi Marcinkowskiemu nie brak doświadczenia – interaktywny teledysk (bądź webeo, jak niepopularnie reżyser określił pierwsze swoje twory). To właśnie dzięki tego typu dziełom (Smolik Attitude z 2002 r. i Someday On The Misty Island z 2004 r.) polski twórca postawił swe pierwsze kroki na polu alinearnej filmowej narracji. Owe wideoklipy, choć, cytując ich twórcę, dzisiaj to trochę vintage, zasługują na uwagę choćby ze względu na pojawiające się w nich postacie i wątki fabularne, które później rozwinięte miał zostać w Sufferrosie.
W przypadku Forget Me Not, teledysku do art-popowego utworu pod tą samą nazwą nagranego przez Smolika we współpracy z Emmanuelle Seigner, o archaiczności mówić już nie można. Chyba że o tej świadomej, dotyczącej wykorzystanych w projekcie fragmentów trzech filmów SF klasy B z lat 50. i 60. Dzięki temu niecodziennemu intertekstualnemu eksperymentowi, widz zastanowić może się, dlaczego na zapomnienie nie zasługują nie tylko podmiot liryczny piosenki, ale i kiczowate do bólu perły złotej ery kina niskobudżetowego.
Odpowiedź okazuje się oczywista z momentem, gdy dane nam jest ujrzeć pierwszego gigantycznego kraba, obcego czy inne trudne do określenia monstrum, przywołane do życia kilkadziesiąt lat temu dzięki odrobinie tektury, gumy i pokładom wyobraźni silniejszej niż bezlitosne ograniczenia budżetowe. Możemy całkowicie zignorować interaktywną część teledysku, zadowalając się tradycyjnym widokiem wokalistki wykonującej utwór w towarzystwie zespołu. O wiele ciekawiej jednak wybrać się w fascynującą podróż poprzez cudowną krainę campu, przełączając się pomiędzy losowo dobieranymi scenami poprzez kliknięcia w pojawiające się na obrzeżach ekranu fragmenty słów utworu.
Zauroczeni utworem bądź towarzyszącym mu wyrywkom arcydzieł kinematografii, po zakończeniu seansu klipu obdarowani zostają linkami umożliwiającym zakup tego pierwszego lub obejrzenie tych kolejnych – w całości i za darmo, jako że chroniące je prawa autorskie już wygasły.
Ocena: 7+/10
Ta stworzona razem z londyńskim zespołem Summer Camp narracja opisywana jest przez duet jako kamień milowy w ich twórczości, związany z opanowaniem charakterystycznego dla pary łączenia w syntetyczną całość archiwalnego materiału filmowego z nowopowstałym, a także rzeczywistości z fikcją. Trudno mi się z takim sądem nie zgodzić. Z drugiej strony, Welcome To Condale to twór cokolwiek specyficzny.
Po raz kolejny mamy do czynienia nie tyle z filmem, co z transmedialnym dziełem narracyjnym… choć narracji sensu stricte tutaj nie uświadczymy. Na początku możemy przeczytać encyklopedyczną notkę o tytułowym Condale – fikcyjnym przedmieściu Los Angeles, do którego mamy okazję trafić w jego złotej erze pierwszej połowy lat 80. Następnie przeniesieni zostajemy na główny ekran, po którym porozrzucane są pojedyncze frazy, pozostawiające odbiorcy dużo miejsca dla własnych interpretacji. Kliknięcie w każdą z nich odtwarza przyporządkowaną jej scenę do wtóru losowego nastrojowego utworu muzycznego. Na próżno szukać tu fabuły: otrzymujemy jedynie i aż wzbudzające nostalgię sceny rodzajowe z życia amerykańskiego nastolatka lat 80.
Życie to rozbudowano na drugim planie dzieła. Do naszej dyspozycji oddano szereg “papierowych” materiałów, gdzie prasowe wycinki mieszają się z osobistymi zapiskami nastoletniej mieszkanki Condale. Strony z jej pamiętnika spreparowano bardzo wiarygodnie i tak trafnie wpasowują się one w konwencję wykreowanego świata, że zagłębiając się w ich zawartość trudno nie poczuć się nieswojo. Łatwość kreowania przez twórców nieistniejących światów naprawdę niewielkim nakładem środków zrobiła na mnie wrażenie. Powtarzając się z lekka – aż szkoda, że Welcome To Condale nie oferuje sobą czegoś więcej. No, może poza trzecim elementem już nie bezpośrednio strony, lecz na pewno całościowego doświadczenia – teledyskiem do utworu Better Off Without You Summer Camp, utrzymanego w Condale’owskiej konwencji.
Ocena: 7+/10
Na koniec kilka słów o dziele, które pojawia się w niniejszym tekście w ramach dodatku. Jest bowiem – nieprzeciętną, i nie tylko w zakresie formy, ale wciąż – grą komputerową. Stoi jednak na na tyle wysokim poziomie, że szkoda by było mi przegapić być może jedyną okazję, by o nim napisać.
Carolyn stworzone zostało jako reklama słuchawek Philips CitiScape. Z właściwymi dla siebie kreatywnością i popkulturowym eklektyzmem, Kissingerowie połączyli w niej dwa niedoceniane media: wspomnianą już grę komputerową i teledysk. Utwór muzyczny to zupełnie w mej opinii nieciekawa popowa piosenka mało znanego zespołu Swiss Lips. Całe szczęście, towarzysząca mu flashowa gra to już małe dzieło sztuki.
Ostentacyjnie głupia fabuła umieszcza nas za sterami rozpikselowanego na szesnastobitową modłę Chevroleta Corvette, którym wyruszamy w pościg za przywódcą gangu, chcącego odebrać nam dziewczynę. Ze względu na muzyczną naturę gry, podczas jazdy najwięcej uwagi poświęcić należy poustawianym na drodze obiektom. Wjechanie w nie momentalnie zmienia brzmienie ścieżki, wzbogacając ją o dodatkowe instrumenty czy wyciszając inne. Tym samym każde podejście do Carolyn owocuje powstaniem nowego remixu piosenki, którym pochwalić możemy się innym internautom.
Atrakcyjności grze dodają zróżnicowane lokacje (od pustyni, poprzez Księżyc, po plażę pełną zombie z wrzaskiem wpadających pod nasze koła) i bezpretensjonalnie głupi humor, pojawiający się w animowanych przerywnikach. Do tego dorzucić trzeba kilka możliwych do objęcia dróg, sprawiających, że gra skutecznie nakłania do kilkukrotnego jej przejścia.
Ocena: 7+/10
Temat interaktywnych filmów autorstwa Kissinger Twins został jak na razie wyczerpany. Życzę jednak sobie i Wam, by w niedalekiej przyszłości dane nam było do niego powrócić.
Michał Leon Ślużyński
Jeden komentarz do “FILMOWE LABIRYNTY”